FORUM DOLNOŚLĄSKICH REGIONALISTÓW



NOWE POSTY | NOWE TEMATY | POPULARNE | STAT | RSS | KONTAKT | REJESTRACJA | Login: Hasło: rss dla

HOME » KULTURA » CIEKAWI LUDZIE

Przejdz do dołu stronyStrona: 1 / 1    strony: [1]

Ciekawi ludzie

  
Freiburger
08.05.2010 11:04:47
poziom 1



Grupa: Użytkownik

Lokalizacja: Świebodzice (Freiburg)

Posty: 35 #529216
Od: 2010-3-21
Will-Erich Peuckert
ur. 1895, Garnczary pod Złotoryją
zm. 25 październik 1969 r., Langen/k. Offenbach.


etnolog, naukowiec
Will-Erich Peuckert (1895-1969) urodził się we wsi Gonczary pod Złotoryją. Po ukończeniu seminarium pedagogicznego w Bolesławcu, zmobilizowany, ranny podczas działań I wojny światowej, przybył na rekonwalescencję do uzdrowiska w Świeradowie. Oczarowany Górami Izerskimi w latach 1916-1922 był młodszym nauczycielem w szkole podstawowej we wsi Wielka Izera.

Tutaj W.-E. Peuckert zainteresował się dziełami wielkich mistycznych myślicieli renesansowej Europy z kręgu Jacoba Böhme, Christiana Rosenkreuza, Mikołaja Kopernika, Angelusa Silesiusa, różokrzyżowcami, astrologią, alchemią, wiedzą hermetyczną, kultami tajemnymi, białą i czarną magią, zielarzami-laborantami, a także podaniami o dawnych walońskich poszukiwaczach skarbów i karkonoskim Duchu Gór. W Górach Izerskich W.-E. Peuckert odnalazł znaki walońskie, z których pierwsze zlokalizował w formacji skalnej Stary Zamek na obrzeżach Kobylej Łąki. Kierując się zapiskami z ksiąg walońskich po dwuletnich poszukiwaniach w 1921 r. w Izerze i korytach okolicznych potoków znalazł niewielkie ilości złota. Swoje poszukiwania opisał w wielu artykułach:
"Potoki Karkonoszy i Gór Izerskich zawierają prawdziwe złoto. Niezbyt dużo, co oznacza, że po tygodniowych poszukiwaniach, uzyskałem zbiór równoważny wartości około 2-3 marek, ale wzbogacenie się nie było moim celem. Chodziło o to, aby dokładnie sprawdzić wszelkie stare zapiski [...]". [Peuckert VI, s. 234]

W.-E. Peuckert był zaprzyjaźniony z braćmi Carlem i Gerhartem Hauptmann, wybitnymi śląskimi literatami, których zafascynował informacjami z zakresu wiedzy hermetycznej oraz przeszłości Karkonoszy i Gór Izerskich. Miejscem ich spotkań była między innymi znana izerska gospoda rodziny Schneider w osadzie Orle, w której Gerhart Hauptmann umieścił akcję baśniowego dramatu "A Pippa tańczy ...".

Po śmierci Carla Hauptmanna W.-E. Peuckert wraz z W. Sombartem i R. Breysigiem w 1923 r. zredagował i przygotował do druku zbiór jego wierszy. Dnia 23 czerwca 1925 r. na cmentarzu ewangelickim w Szklarskiej Porębie Dolnej nastąpiło uroczyste odsłonięcie wyjątkowego w kształcie ceramicznego pomnika nagrobnego Carla Hauptmanna autorstwa Hansa i Marlene Poelzig. Na tej niecodziennej uroczystości, która zgromadziła przyjaciół i znajomych zmarłego, a także setki mieszkańców Karkonoszy i Gór Izerskich, obok Friedricha Castelle przemawiał też W.-E. Peuckert.
"Na zewnątrz kawał belfra (powiedziałbym to o nim nawet bez bliższej znajomości), lecz o wiele mądrzejszy od większości z nich - kawał śląskiego huncwota silnie zakorzenionego w ojczystej ziemi, otoczonego zapachem legend, bajek i powiastek. Patrząc na niego można było doprawdy uwierzyć w pojawienie się nowego, przebiegłego wcielenia karkonoskiego Ducha Gór. A potem z pewnością przyszedłby mi do głowy Carl Hauptmann, który też takim był - z głębokim spojrzeniem dla Unio mystica, tylko poważniejszy i smutniejszy niż trzydziestoletni wówczas Will-Erich Peuckert." [Hoffbauer, s. 133]

W 1928 r. W.-E. Peuckert obronił na Uniwersytecie Wrocławskim dysertację doktorską zatytułowaną "Die Entwicklung Abrahams von Franckenberg bis zum Jahre 1641" ("Rozwój idei Abrahama von Franckenberg do roku 1641"), będącą szczegółową analizą zagadnień mistyki śląskiej. Abraham von Franckenberg był zwolennikiem i propagatorem myśli Jakuba Böhme, najwybitniejszego śląskiego mistyka doby renesansu, a także biografem oraz wydawcą jego pism.

Jeszcze w 1929 r. W.-E. Peuckert wydał obszerne studium zatytułowane "Walen und Wenediger" - "Walonowie i Wenecjanie" poświęcone walońskim poszukiwaczom skarbów, minerałów i kamieni szlachetnych, postaci Antoniego de Medici i wrocławskiej księdze walońskiej z 1456 r., rozwinięte i uzupełnione w kolejnym wydaniu z 1938 r. Analiza tekstu wrocławskiej księgi walońskiej pozwoliła na odtworzenie niektórych ze średniowiecznych tajemnic Karkonoszy i Gór Izerskich.

W latach 1929-1932 W.-E. Peuckert został zatrudniony jako docent-wykładowca na Wyższej Szkole Pedagogicznej we Wrocławiu. W 1932 r. został habilitowany na Uniwersytecie Wrocławskim, którego został jednym z najmłodszych profesorów. W.-E. Peuckert został uznawany za jednego z najwybitniejszych badaczy europejskich tradycji ludoznawczych, a szczególnie podań i baśni. Niechętny nazistom w 1935 r. z powodu "politycznej niepewności" W.-E. Peuckert został usunięty z Uniwersytetu Wrocławskiego. Wtedy też osiedlił się w niewielkiej osadzie Leszczyna leżącej w jego rodzinnym powiecie złotoryjskim. Na drzwiach swojej wiejskiej chaty W.-E. Peuckert umieścił myśl Paracelsusa, znanego w całej Europie lekarza i filozofa doby renesansu:
"Człowiek nie powinien należeć do nikogo, jeżeli może sam stanowić o sobie". [Scholdan, s. 177]
Cytat ten odzwierciedla krytyczny stosunek W.-E. Peuckerta do otaczającej go ówcześnie totalitarnej rzeczywistości. W tym czasie pisał:

"Przez całe moje życie lubiłem się śmiać. Wydawało mi się bowiem, że wtedy wszystko idzie jakby o wiele łatwiej. Czasami jednak zdarzały się takie dni, kiedy wcale nie było mi do śmiechu. A gdy już chciałem się śmiać, wtedy inni uważali to za błazeństwo." [Hoffbauer, s. 147]

W Leszczynie W.-E. Peuckert poświęcił się pracy naukowej. W 1936 r. napisał dzieło "Pansophie", które poświęcił naukom tajemnym. Ta wyjątkowa praca, będąca rozwinięciem wcześniejszego studium "Von schwarzer und weißer Magie" - "O czarnej i białej magii":
"[...] obejmuje niemal wszystko, co począwszy od późnego średniowiecza da się pogodzić z okultyzmem, sekciarstwem i mistyką. Paracelsus, Ficino, Weigel i Böhme są tutaj obecni w równym stopniu co anonimowi wizjonerzy i czarnoksiężnicy [...]" [Hoffbauer, s. 137]

W kolejnych latach powstały monografie braci Grimm (1936), Angelusa Silesiusa (1939), Paracelsusa (1941), Mikołaja Kopernika (1943) i Sebastiana Francke (1944). W licznych artykułach i publikacjach interesowały go przede wszystkim zwyczaje i obrzędy ludowe, rytuały czarnoksięskie, sabaty czarownic oraz kulty i wiedza tajemna. W tych latach wewnętrznej wolności autora powstają też powieści i liczne nowele, których akcja częstokroć rozgrywa się na Śląsku. W 1940 r. W.-E. Peuckert wydał najbardziej chyba popularną z książek "Schwarzer Adler unterem Silbermond - Biographie Schlesiens" - "Czarny orzeł pod srebrnym księżycem - Biografia Śląska" (wznowiona w 1950 r.) Dokonał w niej malowniczego, literackiego opisu Śląska, pełnego odniesień do przeszłości, anegdot i opowieści.

Wiejski dom W.-E. Peuckerta zachował się do dziś (Leszczyna nr 26). Po powojennej W.-E. Peuckert tułaczce osiadł na uniwersytecie w Göttingen, kierując w latach 1946-1960 katedrą etnologii i historii duchowości. Zabawny ślad jego zainteresowań przypomniał H. Waniek przytaczając informację podaną w książce K. Baschewitza "Czarownice. Dzieje procesów o czary", w której znajdujemy następujący opis:
"[..] niedawno podjęto doświadczenia z maścią podaną przez Portę [G.B. Porta: "Magiae naturalis", Antwerpia 1560 - H.W.], przy czym pominięto, rzecz prosta, obrzydliwe i nieskuteczne składniki. Will-Erich Peuckert, profesor etnologii w Getyndze, natarł się maścią, po czym doznał wrażenia, że unosi się w powietrze, i że ktoś przemawia do niego z wysokości." [Waniek, s. 145]

W ramach badań etnologicznych W.-E. Peuckert zbierał śląskie baśnie i legendy, wielokrotnie wydając je drukiem. Już w 1924 r. wydał "Schlesiesche Sagen" ("Legendy Śląskie"), które zawierały także podania łużyckie. Kolejno w 1926 r. powstały "Die Sagen vom Berggeist Rübezahl" - "Legendy o karkonoskim Duchu Gór". W 1932 r. ukazał się zbiór około 300 bajek pod tytułem "Schlesiens deutsche Märchen" ("Niemieckie bajki Śląska"). Interesował się również podaniami irlandzkimi ("Irische Elfenmärchen", 1948) i saksońskimi ("Niedersächsische Sagen", Göttingen 1964). W latach 1961-1969 W.-E. Peuckert wydał dzieło swego życia - monumentalny, siedmiotomowy zbiór europejskich baśni i legend, będący do dziś niezastąpionym kompendium wiedzy w tym zakresie.

Ostatnie lata życia W.-E. Peuckert spędził w osamotnieniu zamieszkując w wiejskiej chacie w Mühltal koło Darmstadt. Ten niezwykły, "zafascynowany magią" uczony zmarł dnia 25.10.1969 r. w Langen koło Offenbach.


  
Electra29.03.2024 10:15:44
poziom 5

oczka
  
Freiburger
10.05.2010 21:46:51
poziom 1



Grupa: Użytkownik

Lokalizacja: Świebodzice (Freiburg)

Posty: 35 #530319
Od: 2010-3-21
Profesor dr Jan Mikulicz Radecki(Johann Freiherr von Mikulicz-Radecki) (1850-1905)

Profesor dr Jan Mikulicz Radecki (1850-1905) to światowej sławy chirurg. Urodził się 16.05.1850 r. w Czerniowcach (Ukraina). Ojciec - polski szlachcic herbu Gozdawa, matka Austriaczka Emilia Ludwika Damnitz. Gimnazjum ukończył w Czerniowcach. Gdy miał 17 lat umarła mu matka, Mikulicz trafił do domu stryja lekarza.

W 1869 r., wbrew woli ojca, zapisał się na Wydział Lekarski Uniwersytetu Wiedeńskiego. Wynikiem tej decyzji było wstrzymanie pomocy finansowej z domu. Dorabiał nauką gry na fortepianie, ucząc m.in. Henriettę i Fridę Pacher, Henrietta została później jego żoną. Zawarta w tym okresie znajomość z prof. prawa narodów Leopoldem Neumannem zaowocowała tym, że do końca studiów otrzymywał stypendium w wysokości 700 guldenów rocznie.

Po ukończeniu w 1875 r. studiów i po wielu staraniach, podjął pracę w klinice kierowanej przez prof. Billrotha (chirurgicznej w Wiedniu) - będącej u szczytu swej działalności.
Znajdowały w niej odbicie najnowsze prądy naukowe, wykorzystywano nowoczesną technikę operacyjną, zasady aseptyki.

Mikulicz prowadził badania i obserwację chorych, wykonywał dodatkowe badania mikroskopowe, odpowiadał za instrumenty i materiały opatrunkowe dla całej kliniki. Po trzech i pół latach uzyskał stanowisko asystenta. W 1880 r. uzyskał z chirurgii habilitację - na podstawie pracy "Boczne skrzywienie kolana i jego sposoby leczenia".

W 1880 r. - 12 grudnia wziął ślub z Henriettą Pacher. Zgodnie z ówczesnymi zasadami, Mikulicz jako żonaty nie mógł być dłużej asystentem w klinice Billrotha, 1 października 1881 r. opuścił ją.
Podjął pracę w poliklinice, w tym czasie wykonał ezofagoskop (wziernikowanie przełyku) i gastroskop (wziernikowanie żołądka), stając się pionierem tego typu badań w medycynie.

W 1882 r. - dzięki poparciu prof. Billrotha i swojej siostry Emilii Zborowskiej został kierownikiem Kliniki Chirurgicznej Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Klinika Chirurgiczna była bardzo skromna, liczyła 21 łóżek, miała tragiczne warunki sanitarne. Mikulicz rozpoczął starania o budowę nowego budynku kliniki, które zostały uwieńczone sukcesem dopiero po jego odejściu z Krakowa. W tym czasie rozszerzono zakres wykonywanych zabiegów tj.: brzuszne, ginekologiczne, laryngologiczne. Klinika zaczęła się cieszyć dużym powodzeniem, a jej kierownik - przyjmowany z niechęcią, zyskał sympatię i uznanie naukowe. Piastował stanowisko zastępcy a następnie prezesa Towarzystwa Naukowego Lekarskiego, opublikował w czasie pobytu w Krakowie 30 prac w języku polskim.

Przeciągające się prace nad budową nowej kliniki i niechęć jego żony do "polszczyzny" spowodowały, że przyjął stanowisko kierownika Kliniki Chirurgicznej Uniwersytetu w Królewcu. Objęcie katedry w Królewcu związane było z przyjęciem obywatelstwa pruskiego i zamknęło Mikuliczowi drogą do Uniwersytetu w Austrii, o czym skrycie marzył.

Do Królewca przybył wraz z żoną i sześciorgiem dzieci w kwietniu 1887 r., miał wówczas 37 lat, i według jego żony okres królewiecki był najpłodniejszym w jego życiu. Klinika chirurgiczna jako budynek była stosunkowo nowoczesna. Mikulicz wprowadził zasady aseptyki, parowy aparat do wyjaławiania. Cieszył się dużą sławą wśród pacjentów: Rosjan, Żydów, Mazurów.

Po trzech latach pobytu w Królewcu w dniu 1 października 1890 r. objął Klinikę we Wrocławiu, który leżał bliżej Berlina, a Mikulicz ciągle marzył o objęciu w nim Katedry Chirurgii.

We Wrocławiu, podobnie jak w Krakowie, Klinika nie miał należytego pomieszczenia. Poprzednik Mikulicza, prof. Fischer, rozpoczął w 1888 r. budowę nowej Kliniki. 1 kwietnia 1891 r. dr Mikulicz przeprowadził się do nowego budynku Kliniki, wiosną 1897 r. uroczyście otworzył nową salę operacyjną, największą i najnowocześniejszą na owe czasy w Europie, która służy chirurgom do dziś.

W 1899 roku Mikulicz otworzył prywatną klinikę przy dzisiejszej ul. Curie-Skłodowskiej 83/85.
W czasie swego pobytu we Wrocławiu otrzymał propozycję objęcia Kliniki Chirurgicznej w Wiedniu i niemieckim ówcześnie Strasburgu. Nie zdecydował się na zmianę miejsca pracy, związany coraz bardziej z Wrocławiem, a dodatkowym czynnikiem był zakup w 1895 r. willi w Pełcznicy k/Świebodzic. Utrzymywał kontakty z posiadaczami zamku Książ von Hochbergami, rodziną: siostrą Emilią Zborowską, bratem Walerianem, generałem armii austriackiej.

Powodziło mu się świetnie miał duże uznanie wśród pacjentów. Do Wrocławia przyjeżdżali chirurdzy z całego świata, on również był zapraszany, sława jego sięgała na cały świat. Okres wrocławski obejmuje 15 lat. Mikulicz opisał własne metody operacyjne: resekcje żołądka, chirurgiczne leczenie kręczu szyi, dwuczasowe wyłanianie jelita grubego. Najważniejszym osiągnięciem było rozpoczęcie, wspólnie z prof. chirurgii Sauerbruchem doświadczeń nad chirurgią klatki piersiowej. Wynaleziona i zbudowana przez Sauerbrucha w jego klinice komora podciśnieniowa umożliwiała przeprowadzenie pierwszych w świecie operacji na klatce piersiowej. Mikulicz wykonał po raz pierwszy resekcję nowotworu przełyku.

W 1903 r. został zaproszony do Ameryki, w 20 klinikach miał wykłady, w klinice braci Mayo wykonał pokazowe operacje.

W 1904 r. wraz z żoną wyjechał w podróż naukową do Anglii. Była to jego ostatnia podróż. Pod koniec tego roku wymacał u siebie guz brzucha, który 7 stycznia 1905 r. - okazał się nieoperacyjnym nowotworem żołądka. Umierał pogodzony z losem, świadomie i godnie. Zgodnie z jego wolą został pochowany w Świebodzicach.
  
Freiburger
11.05.2010 09:01:10
poziom 1



Grupa: Użytkownik

Lokalizacja: Świebodzice (Freiburg)

Posty: 35 #530471
Od: 2010-3-21
Rafał Wojaczek (ur. 6 grudnia 1945 w Mikołowie, zm. 11 maja 1971 we Wrocławiu)
Mikołów
Rafał Wojaczek urodził się 6 grudnia 1945 roku w Mikołowie. Był drugim synem Edwarda i Elżbiety Wojaczków. Jego pokolenie to rówieśnicy PRL, ze względu na charakterystyczną datę urodzin na drugie Wojaczek otrzymuje imię Mikołaj. W latach młodzieńczych interesuje się fotografią - zdjęcia wykonuje podarowaną mu przez ojca smieną. Fotografuje najczęściej dziwne i ponure obiekty, zawsze podpisując przewrotnie Rafał Wojaczek 15 lat uczeń. Naukę pobierał w rodzinnym Mikołowie - uczęszczał tutaj do Szkoły Podstawowej i częściowo do liceum. Autor Sezonu dużo czyta, próbuje tłumaczyć wiersze z innych języków. Co więcej obdarowany jest fenomenalną pamięcią, cytuje bezbłędnie całe rozdziały Doktora Faustusa Tomasz Manna. Szybko jednak popada w konflikt z nauczycielami. Zmienia szkołę na Liceum w Kędzierzynie gdzie zdaje maturę.
Kraków
Po dobrze zdanej maturze, w roku 1963 rozpoczyna studia na Wydziale Polonistyki UJ. Porzuca je po pierwszym semestrze. Z jednej strony nie zdany egzamin z łaciny, z drugiej Wojaczek myśli już o czymś innym. Tutaj jednak poeta nawiązuje pierwsze literackie znajomości, co później zaowocuje wydaniem tomików poezji właśnie w Krakowie.

Wrocław
Z Krakowa przenosi się do Wrocławia, gdzie mieszka jego starszy brat Piotr. Nieustający konflikt pomiędzy braćmi zmusza Wojaczka do szukania własnego mieszkania. Później ciągle będzie zmieniał miejsce zamieszkania, a szukanie nowego miejsca będzie jego stałym zajęciem. Od 7 do 22 maja 1964 przebywa w Klinice Psychiatrycznej - lekarze podejrzewają schizofrenię. Poznaje tutaj swoją przyszłą żonę pielęgniarkę Hanne. Wkrótce biorą ślub i rodzi sie Dagmara Joanna.
Rok 1965 to data głośnego debiutu Rafała Wojaczka. W grudniu autor Sezonu publikuje swoje wiersze w prestiżowym piśmie Poezja i od razu staje się znanym poetą młodego pokolenia. W roku 1969 Wojaczek wydaje pierwszy tom poetycki Sezon, w rok później drugi zatytułowany Inna bajka. We Wrocławiu utrzymują go rodzice, poza krótkim czasem kiedy pracuje we wrocławskim Miejskim Przedsiębiorstwie Oczyszczania. Niewielkie honoraria za wiersze nie mogły pokryć kosztów jakie wynikały z jego bujnego życia towarzyskiego. Rafał Wojaczek coraz bardziej pogrąża się w alkoholizmie. Kilka razy wszywano mu esperal ale wyciągał go i pił dalej. Po tym jak kilka razy wyskoczył przez szybę, zamykane są przed nim kluby, w których spotykali się wrocławscy artyści. W nocy z 10 na 11 maja Rafał Wojaczek zażywa śmiertelną dawkę lekarstw. Pośmiertnie zostały wydane jeszcze dwa jego tomiki Nie skończona krucjata i Którego nie było.
  
Freiburger
11.05.2010 09:30:50
poziom 1



Grupa: Użytkownik

Lokalizacja: Świebodzice (Freiburg)

Posty: 35 #530482
Od: 2010-3-21
Ryszard Riedel (ur. 7 września 1956 w Chorzowie, zm. 30 lipca 1994 tamże)

Ryszard Henryk Riedel urodził się w szpitalu w Chorzowie, niedaleko ulicy Truchana, gdzie mieszkali jego rodzice z siostrą (ojciec: Jan Riedel, matka: Krystyna Riedel, siostra: Małgorzata Riedel). Mieszkali oni skromnie - w jednym pokoju z kuchnią, do tego bez wygód. Po roku Riedlowie zamienili się z matką pana Jana, trafiając na ulicę Mielęckiego już do dwóch pokoi z kuchnią, choć nadal bez wygód. Było nieco lepiej, ale dalej ciasno. W takim miejscu dorastał Ryszard.
Pani Krystyna Riedel początkowo dostawała tylko drobne sygnały, iż jej syn różni się od rówieśników. Taki na przykład, że kiedy na wczasach kupiła mu słonecznika, natychmiast przerobił go na kowbojski kapelusz. Albo że z wczasów - na które rokrocznie jeździli nad morze - musiała przywozić stopniowo coraz więcej czystych koszul, ponieważ Rysio upatrzył sobie harcerską bluzę i nie chciał jej zmieniać. Niby nic, bo któryż z chłopców w takim wieku nie chce zostać indianinem, a w najgorszym razie kowbojem? Ale Rysiu tkwił w tym głębiej niż inni. Dużo głębiej. Siostra Ryśka śmieje się, że gdyby Rysiek poszedł do bierzmowania (nie poszedł) to z pewnością chciałby przyjąć jakieś indiańskie imię "Ryszard Henryk Unkas Riedel". Szczyt zainteresowań Ryszarda, Dzikim Zachodem przypadł pod koniec lat 60., ale zainteresowanie owo nie minęło wraz z dzieciństwem, nawet młodością.
Pani Krystyna Riedel pierwszy sygnał o wyjątkowości syna usłyszała na pierwszej wywiadówce. Usłyszała wówczas, że Rysiek ma duży posłuch u rówieśników, między innymi, że jest hersztem bandy. Pani Krystyna co poszła na wywiadówkę, to dowiadywała się czegoś nowego o Ryśku. Kiedy pytano po latach, Rycha o szkołę on odpowiadał, że jej nienawidzi, szkoła pod względem matematycznym śni Mu się po nocach.
Po pewnym czasie Rysiek zmienił szkołę, pod względem siły nieco wyższej. Oto w maju 1967 państwo Riedlowie dostali mieszkanie w Tychach, przy ulicy Filaretów (trzy pokoje z kuchnią, wygodami i bez ciasnoty !). Rysiek uczęszczał do szkoły, w której losy toczyły się różnie.
Swą krótką karierę pracowniczą zaczynał Rysiek w fabryce izolatorów, potem został pomocnikiem murarza, oraz pełniącym funkcję przynieś - podaj - pozamiataj w małych firmach, jeszcze po tym był górnikiem. Aż wreszcie dociera on do spółdzielni rolniczej (ta praca podobała mu się najbardziej, bo zaganiał bydło, a to kojarzyło mu się z westernem). Rysiek na kino wydawał sporą część zarobionych pieniędzy. Sporą, ale nie większą, ponieważ większość szła na alkohol, głównie w postaci jaboli. Rysiek zapoznał kilku kumpli, z którymi włóczył się po Tychach, po Śląsku, lubił wówczas włóczęgę.
Prawdę mówiąc, nie da się dokładnie powiedzieć, kiedy w życie Ryśka wtargnęła muzyka. Kiedy przytłumiła filmowe i indiańskie fascynacje. Kiedy pochłonęła go całkowicie. Natomiast da się powiedzieć, kiedy zaczął podśpiewywać. Było to w 1969 roku. Miał on wówczas 13 lat. Dostał od kogoś składankę Beatlesów, mama musiała więc dokupić do kompletu gramofon. Wtedy zaczęło się słuchanie oraz śpiewanie całymi godzinami. W tym samym roku, w lecie, miał też miejsce pierwszy publiczny występ Ryśka. I jego pierwszy sukces. Zdarzyło się to na obozie harcerskim w Piaskach pod Będzinem. Rysiek podczas konkursu zastępów, zaśpiewał "Yellow Submarine" i "You've Got To Hide Your Love Away", zdobywając "sprawność śpiewaka". Utwory te zaśpiewał po norwesku, czyli udawanym angielskim.
Po śpiewie na konkursie zastępów, odbyły się kolejne występy. Nastepne koncerty Rysiek dawał na łąkach pod Tychami. Rysiek (zwany "Rygiel") razem ze swoim kumplem (zwanym "Pudel") 'grali' na gitarach własnoręcznie zrobionych ze sklejki - gitarach z namalowanymi strunami. 'Grali', ale Rysiek nadal śpiewał, pozostając wierny Beatlesowskiemu, rozszerzonemu "Ob-La-Di, Ob-La-Da". Pudel zatwierdza, że ten norweski (udawany angielski), już wtedy był niesamowity. Cóż, nasłuchał się płyty Beatlesów, a że słuch miał taki, a nie inny ... Ale świeżo wydanej - i świeżo kupionej przez siostrę Riedla - płyty "70a" Breakoutu słuchać nie chciał. A Małgosia katowała ją mocno - ją, a przy okazji jego. Ryśkowi ta płyta się zupełnie nie podobała. Małgorzata pozostała zwolenniczką bluesa, choć... wcale nie koniecznie w wydaniu DŻEMU. Zresztą koncert DŻEMU na jakim była - w Bytomiu jeszcze w pierwszej połowie lat 80 - nie wywołał w niej, delikatnie mówiąc, euforii.
Wtedy, w roku 1970, na tę muzykę - rockową, bluesową - było u Ryśka po prostu za wcześnie. Ale już w nastepnym... Zaczęło się od tego, że sam sobie nastawił "70a", a potem nastawiał często. No a kiedy Breakout przyładował Bluesem, młody Riedel znalazł się już na dobrej stronie. Do Breakoutu doskoczył Niemen, a po polskich znaleźli się zagraniczni - Free i The Doors - zwłaszcza Free. Paul Rodgers, wokalista tej kapeli, został dla Ryśka mistrzem i wzorem. Z czasem krąg fascynacji poszerzał się, o Claptona z Cream i bez Cream, o Klan, o The Allman Brothers Band, co dla członka Dżemu jest naturalne, o Zeppelinów oraz o Stonesów. Stonesami zaraził Rysia Krzysztof Kałużny - kolejny kolega i zbieracz płyt.
Do zespołu - jeszcze nie DŻEMU - docierał Rysiek drogą okrężną. Dowiedział się gdzie pracuje Wojtasiak, a potem zatrudnił się w tym samym zakładzie ślusarsko - monterskim. Zatrudnił ? - nie przesadzajmy - tylko na chwilę, ale ta chwila wystarczyła, aby na rzucone hasło "śpiewam" uzyskać od Olka odzew: "przyjdź, spróbuj".
Była jesień 1973 roku. Rysiek bał się, że nie zrozumie ich fachowej termonologii. W jego poprzednich kapelach, były to tylko ogólne ustalenia typu: wstęp, solówka, itp. A tu Paweł z Benem przerzucali się różnymi: breakami, frazami, przebitkami. Oni zaczęli rozmowę z Rysiem konkretnie: śpiewaj !. Lepiej dla Ryśka być nie mogło - "All Right Now" Free. Nic mu po sobie nie dali poznać, tylko na koniec próby powiedzieli, żeby przyszedł na następną. Rysiek nie był pewien czy wypadł dobrze i czy się załapie do kapeli, bo Paweł, który był tam głównym wokalistą - jego zdaniem nieźle śpiewał. Pawłowi Bergerowi też wydawało się, że nieźle śpiewa - ale tylko do momentu rozpoczęcia pamiętnej próby.
No i tak Ryszard Riedel "wbił" się w DŻEM. Nikt nie traktował zespołu bardzo poważnie. Nikt nie traktował DŻEMU jako sposobu na całe życie, na zarabianie. To było hobby i okazyjnie możliwość dorobienia. Ani Beno, ani Adam, ani Paweł, ani nawet Rysiek, który jako jedyny z zespołu nie miał pracy i z Adamem chciał związać swą przyszłość z muzyką.
Rysiek mimo awansu do Dżemu nie tracił swoich cech, w tym niesumienności. Pudel mówił wówczas, że Rysio jak miał szmal to chodził zwykle "Pod Jesiony", a jak nie miał to chodził na próby. Ale, że Rysiek bardzo rzadko był przy kasie, wówczas jego obecność na próbach wyglądała znakomicie. Perkusista i pianista Dżemu - Leszek Faliński - mówi, że zdarzało się Rysiowi nie przychodzić na próbę, tylko jechać pić, na przykład do Pszczyny. Między Ryśkiem a Falińskim, panowało porozumienie. Porozumienie muzyczne - nie przyjaźń - bo Rysiek chodził własnymi ścieżkami. Riedel stał się dla Leszka Falińskiego grubą księgą zdziwień.
Leszek Faliński trafił do DŻEMU w 1975 roku - po tym, jak Wojciech Grabiński (następca Wojtasiaka), nie mógł wziąć udziału w jednym z koncertów. Zespół do końca lat 70, istniał bardziej teoretycznie niż praktycznie. Z każdym rokiem, występując coraz rzadziej i coraz częściej zmieniając skład. Prawdę mówiąc organizacyjnie i personalnie stał się bytem płynnym, gdyż w 1976 roku odszedł najpierw Beno Otręba, po nim Paweł Berger. Wtedy w składzie byli Adam Otręba, no i oczywiście Ryszard Riedel. Kiedy Faliński przyszedł do Dżemu to decydujący głos należał do Pawła i Bena. A kiedy Bena i Pawła zabrakło, to decydujący głos należał do Riedla. To on łatał luki w składzie, kiedy Paweł, Beno, albo Wojtek Grabiński, bądź Józef Adamiec (następca Bena), dali sobie spokój z kapelą, o której można było powiedzieć wszystko, z wyjątkiem tego, że ma jasną przyszłość. To właśnie Rysio znalazł Leszka, a także Jerzego Styczyńskiego. Na Jurka wokalista natknął się w Tychach podczas przeglądu amatorskich bandów.
Rola Ryszarda Riedla nie ograniczała się do: śpiewania, grania na harmonijce, łatania i klejenia składu zespołu, edukacji muzycznej młodszych kolegów. Ta rola jeszcze wzrosła, kiedy zaczął pisać teksty, a nawet spółkomponować. To był w dziejach DŻEMU moment przełomowy.
Tymi, którzy obudzili w Ryśku talent literacki, okazali się dwaj Kazikowie - "Filo" Galaś oraz Gayer. Właśnie oni swoimi próbami poetyckimi sprowokowali próby poetyckie Ryśka. Właśnie oni we trzech - nim "Filo" pogrążył się w chorobie narkotycznej, a Gayer w psychicznej - tworzyli zjawisko pod tytułem "Dżem od strony tekstowej". "Filo" podrzucił pierwszy w historii Dżemu, tekst własny - "Balladę o dziwnym malarzu", a potem, do końca, częściej lub rzadziej (częściej rzadziej) podrzucał następne teksty, żeby wymienić słynne "Jesiony", jeszcze słynniejsze "Czerwony jak cegła", z rzeczy późniejszych "Obłudę", a z rzeczy mniej udanych, "Bluesa Alabamę" albo "Kaczor, coś ty zrobił". Natomiast Kazik Gayer rzadko pisał teksty samemu ("Człowieku co się z tobą dzieje"), za to częściej z Riedlem ("Whisky", "Paw", "Kiepska gra"), co praktycznie polegało na literackim wygładzeniu surowych pomysłów wokalisty. Ponadto starał się ująć Dżem w karby organizacyjne. Ale choć wkładu Kazików przeceniać się nie da, to przecież właśnie Rysiek nadawał ton wszystkiemu. Rysio potrafił tchnąć kupkę czasami - nawet często ! - banalnych słów, poupychanych w wersy bez większego sensu, swojego ożywczego i utalentowanego ducha. Potrafił zaśpiewać te słowa tak, że - po pierwsze - szły dreszcze i iskry, oraz - po drugie - słuchacz zapominał o naiwnej treści.
Koledzy z kapeli zostawili Rysiowi pełną swobodę. Na początku doprowadzało to tylko do sytuacji zabawnych, kiedy Beno Otręba usłyszał słowa "Harleya" lekko się zarumienił.
Ciekawe, że na Ryśkowy talent do pisania nie naprowadza żaden ślad z młodości, czy dzieciństwa. Riedel zaczął pisać także i muzykę - w domu Leszka Falińskiego i z nim przy fortepianie. Dokładnie mówiąc zaczął układać linie wokalne. Właśnie tam i wtedy (pod koniec lat 70), spółka Leszek & Riedel skomponowała utwory, które nie wymagają rekomendacji. Oto one: "Jesiony", "Whisky", "Paw", "Oh, Słodka", "Człowieku co się z tobą dzieje".
Riedel doceniał wszechstronność muzycznych zainteresowań Falińskiego. Doceniał on szukanie nowych ścieżek, które charakteryzowałyby DŻEM - rock, blues, reggae, country, funky, boogie. Leszek Faliński mówi, że na koncercie Claptona, sporo się nauczyli. "Jesiony" jest tego dowodem.
Postawiono jeden cel, aby Polska poznała "Jesiony", a w ogóle DŻEM. Wtedy w 1979 roku zupełnie się nie zanosiło. Zespół krótko mówiąc sypał się. Nie miał dla kogo grać, działał on tylko siłą rozpędu, który nie był wielki. Gdyby nie okazja wyjazdu w lipcu 1979 roku na obóz ZSMP w Wilkasach, na którym chłopcy dopracowali swój własny program, to Dżemu poza Tychami i Katowicami pewnie by nie było.
W Wilkasach utworzył się program kapeli, lecz nadal popularna ona była tylko w kręgu śląskim. Coś z tym trzeba było zrobić. Okazję stworzył im festiwal w Jarocinie - noszący nazwę "Przeglądu Muzyki Młodej Generacji". Także spółka Leszek & Riedel postanowiła spróbować szansy. Udało się ! Dżem obwołano sensacją. Tyle, że wydawało się sezonową. Niestety nie napłynęła żadna sensowna propopozycja. Dlatego do wniosku, że przed DŻEMEM jednak nie ma przyszłości, doszli wszyscy, no prawie wszyscy - wszyscy prócz Riedla. Pod koniec 1980 zorganizował on spotkanie w Wesołej, na którym udało mu się przekonać kolegów, aby spróbowali się nie poddać jeszcze raz.
Za kilka miesięcy "Paw" stał się wielkim ogólnopolskim przebojem radiowym. Za kilka następnych miesięcy wyszedł razem z "Whisky" na singlu - pierwszej płycie w dorobku DŻEMU. Płyta była słuchana przez członków zespołu tygodniami, miesiącami.
Kiedy starsi państwo Riedlowie pakowali się przed przeprowadzką do Niemiec, Rysio bał się, że ojciec weźmie ze sobą magnetofon, który niedawno sprezentował Ryśkowi. Ojciec mówił, żeby się nie bał, nie odbierze mu tego magnetofonu. Chociaż zdania o wyborze Rysia nie zmienił. Rzadko - rzadziej niż żona - słuchał płyt DŻEMU, a jeśli już nawet słuchał to o muzyce się nie wypowiadał.
Rysiek tylko czasem burknął mamie, że miał fajny koncert, że przyszło dużo ludzi i podobało się jemu i ludziom. Rysiek nie lubił się chwalić, w ogóle nie lubił rozmów w rodzinie o muzyce, zespole i karierze.
Zanim Rysiek stał się gwiazdą, zanim zaczęto go wychwalać, ponownie rozpędzona kariera DŻEMU zaczęła zwalniać, a prawdę mówiąc została niemal zatrzymana. Po prostu w latach 1983 - 1984 kapeli, rozbawionej, profesjonalnej, groził ponowny rozpad, tym razem ostatni. Adam Otręba wyjechał na Bliski Wschód grać do tańca, a Rysio mówił sobie wciąż, że musi coś zrobić. Jeździł z Gayerem po chłopakach, namawiał, kombinował. Miał różne pomysły. Wszyscy z Ryśka chcieli uczynić solistę, albo przemeblować kompletnie zespół. W pewnym momencie nie widzieli w nim Bena i Jurka, widzieli za to "Skibę" z Krzaka. Tego samego Krzaka, z którym Rysio koncertował, a nawet nagrywał.
Rysiek został w starym DŻEMIE - już niedługo, bo od 1985 roku zespół stał się wielką gwiazdą polskiego rocka. Stary DŻEM od tamtej pory, okazał się nowym DŻEMEM. Wcale nie chodzi tu o popularność, uwielbienie tłumów, małe i duże - choć prawie zawsze ogromne - płyty. Chodzi tutaj o rozkład siły w zespole, o stosunek do pracy.
Dystans między Ryśkiem, a innymi filarami grupy - Otrębami, Bergerem, Styczyńskim - istniał zawsze. Ze względu na różnice wieku (tylko Jurek był młodszy od Ryśka), ze względu na róznicę wykształcenia (każdy był lepiej wykształcony od Ryśka), ze względu na różnice stylu życia (to oczywiste, że każdy prowadził bardziej stabilne od Ryśka). Prawdę mówiąc łączyła ich tylko muzyka i DŻEM. Członkowie zespołu często spędzali ze sobą czas.
Rysio bardzo cenił sobie Jurka Styczyńskiego jako gitarzystę. Cenił go za to, że potrafi zastapić śpiew gitarą. Dużo gorzej, układało się Riedlowi z perkusistami (poza Falińskim i Giercuszkiewiczem). Jest to układ warty osobnego rozmyślenia. W każdym bądź razie Riedel chciał, żeby Michał Giercuszkiewicz - który wyleciał z kapeli w większej części przez niego - wrócił do DŻEMU.
Ciężkie używki pociągały Ryśka Riedla od bardzo dawna. Palić - i to dużo - zaczął już w szkole podstawowej. Najpierw "Sporty", później ulubione "Camele". Mniej więcej w tamtym czasie (szósta klasa), Rysiu zaprzyjaźnił się z alkoholem w przeróżnych postaciach. Jabole, piwo, zwyczajna wódka - wszystko to było dobre. Rysiek pisał i śpiewał o swoim powikłanym życiu, w takich piosenkach jak, np. "Whisky", "Niewinni", "Mała Aleja Róż", "Modlitwa III", "Detox", "Prokurator", "Autsajder". Picie alkoholu, znudziło Ryśka, zaczął on brać narkotyki (właśnie to one go zabiły).
Rysiek po latach trafia do szpitala. Próbował nawet z tamtąd uciec, lecz portier zatrzymał Ryśka w bramie. Przedostatni dzień życia Ryśka, był czymś innym. W szpitalu poprosił on o dokładkę zupy mlecznej na śniadanie, poszedł do sąsiedniej sali opowiedzieć kawał o pająku. Tego dnia był w dobrym nastroju. Jednak koło południa, wyznał pielęgniarce, że chyba nie dożyje do końca dnia. Pielęgniarka obróciła jego słowa w żart. Po jakimś czasie do Ryśka przyszedł lekarz, aby uzgodnić dozę leków na niedzielę. Zeszło im to ponad godzinę, rozmawiali oni wówczas o medycynie, zdrowiu i chorobie. Potem lekarz poszedł do dyżurki, a jeszcze później usłyszał krzyk pielęgniarki, która zajrzała do sali i zobaczyła nieżywego już Ryśka. Przyczyną śmierci okazała się niewydolność serca.
Wiadomość o odejściu Ryszarda Riedla trafiła do mediów w poniedziałek 1 sierpnia. Najpierw wystrzeliła w lokalnych rozgłośniach na Śląsku. W telewizji zareagowała "Panorama". Potem inne programy, audycje, redakcje... To plus poczta pantoflowa - bo żadne z wiadomości nie rozchodzą się tak szybko jak złe, tragiczne - sprawiło, że 3 sierpnia na cmentarz w Wartogłowcu, dzielnicy Tych, przyszło tysiące osób. Może dwa, może trzy - trudno policzyć. Było - to nie do końca fortunne słowo, lecz trudno o inne - wzruszająco, kiedy do grobu trafił kapelusz, harmonijki, listy, notesy, naszyjniki; kiedy fani sami sypali ziemię na trumnę; kiedy grób przykryły kwiaty, pacyfiki, koraliki (Można było otworzyć sklep hippisiarski - mówi Partyzant); kiedy ze ściśniętych gardeł wyrwało się "Whisky", a potem buchnął "Sen o Victorii". Zresztą fani długo nie chcieli się rozejść, jakby nie wyobrażając sobie rozstania z Ryśkiem. I śpiewali, śpiewali... Ale było też nieprzyjemnie, gdy niektórzy z nieskrywaną agresją zaczepiali muzyków Dżemu, oskarżając o pozostawienie wokalisty samemu sobie, nawet o śmierć.
W każdym razie atmosfera gęstniała.
Zaczęła gęstnieć jeszcze przed pogrzebem, kiedy żona Ryśka poszła załatwić stosowne sprawy z miejscowym księdzem z parafii św. Krzysztofa, bardzo pobożnym. I poczułam się jak na policji. Ksiądz wyjął kapownik i sprawdzał - wtedy go nie wpuściliśmy po kolędzie, i wtedy, i jeszcze wtedy... A jak go mieliśmy wpuścić, skoro Rysiek był w trasie, a my u mojej mamy? Ale to nie przekonało. Ale to nie przekonało. "Bo Ryszard, proszę panią" - rzekł składając papiery - "nie wierzył w Boga. Nawet śpiewał o tym. Ja się znam, ponieważ pracuję z młodzieżą". To odezwało się, oczywiście, echo zetchaenowskiej afery z "Listem do M.". Nie bardzo miałam siłę protestować. "Więc niech nie będzie mszy, tylko proszę przyjść na sam pogrzeb". Niechętnie, ale zgodził się, zastrzegając, żeby po niego przyjechać, a potem odwieźć. A na odchodnym ostrzegł surowo, by na pogrzebie nie było dużo ludzi. Czyli co, miałam stać w bramie i selekcjonować?... Mimo całej sytuacji nawet się uśmiechnęłam, jak zobaczyłam jego minę po wejściu na cmentarz... Msza odbyła się kilka dni później, lecz odprawił ją ktoś inny. Już chyba mniej pobożny.
[...]
Zaczęłyśmy z Karoliną (dodajmy - od czerwca 99 absolwentką Liceum Medycznego) się bać chodzić na cmentarz. A Sebastian ostatni w ogóle z nami nie chodzi - mówi żona Ryśka. No bo jak to możliwe - na płycie grobu flaszki i puszki z piwem, pety, wokół impreza, tańce, magnetofon, śpiewy ale nie piosenek Dżemu, tylko na przykład "Góralu czy ci nie żal"! Do tego obelgi pod moim adresem, okrzyki: "Spływaj stąd, bo przeszkadzasz"!! Kiedy pewnego razu sprzątałam grób z Karoliną, ktoś podszedł i położył... makówkę!!! Jak mu ją rzuciłam w twarz, niesłychanie się zdziwił: "Przecież tu leży Rysiek". Karolina, która z natury jest bardzo małomówna, nagadała się wtedy jak nigdy: "Mnie tata uczył innego zachowania, szacunku dla pewnych miejsc!". A ten gość: "Jak by miał tu kogoś na cmentarzu, by się tak samo zachowywał". Wtedy ja: "Chłopcze, wstań, siedzisz na grobie jego znajomego". A właściwie to nawet leżał, bo niektórzy fani, których nie brak, zachowują się inaczej, godnie, z szacunkiem dla miejsca i Ryśka - zapalą znicz, położą kwiaty czy jakąś maskotkę, pomodlą się - ale ci pseudofani tak mi dogryźli, że...
Któregoś razu na płycie grobu było tak ciasno od butelek i puszek, iż sytuację rozładował dopiero stół przytargany z pobliskiego baru.
[...]
Tak, metafizyka unosiła się nad Ryśkiem za życia, unosiła po śmierci.. Były prorocze sny, przeczucia jawne, a jeszcze spadł rzeczony karton - strzeliły też korki elektryczne w sali prób Dżemu i zapadła ciemność, a za chwilę pękła struna w gitarze Styczyńskiego, gdy zespół szykował "Malowanego ptaka" na drugi, ten sławny, koncert w hołdzie Ryszardowi Riedlowi. "List do R. Na 12 Głosów" odbył się 29 lipca 1995 w Spodku (19 października powtórzono go w Krakowie dla potrzeb telewizji), zgromadził czołówkę polskiej sceny - w tym Czesława Niemena oraz Wojciecha Waglewskiego ("Kim jestem - jestem sobie"), Jerzego Durała z Wojciechem Klichem ("Wokół sami lunatycy") i Kasie Kowalską ("Modlitwa III"), którzy popisali się wyjątkowym odczytaniem Dżemowej klasyki. A Rysiek po prostu odwiedził i jedną, i drugą imprezę - dając znak, że może ma jakąś uwagę, a może tylko że jest. Warto dodać, iż w finale "Listu do R. Na 12 Głosów", który stanowiło oczywiście "Whisky", obok wszystkich wykonawców koncertu pojawił się na scenie z gitarą akustyczną w rękach Sebastian Riedel. A już trzeba dodać, iż "List do R. Na 12 Głosów" został udokumentowany tak samo zatytułowanym albumem - i to aż trzypłytowym.
Podobnego honoru nie doczekał się żaden inny polski rockman.
  
BOLKO_THE_STRAIGHT
11.05.2010 13:00:04
poziom 3



Grupa: Użytkownik

Lokalizacja: Ziemia Świdnicka

Posty: 106 #530548
Od: 2009-11-15
Gdyby kogos interesowalo to troche biografii mozna znalezc pod linkiem



TYLKO ZAREJESTROWANI I ZALOGOWANI UŻYTKOWNICY WIDZĄ LINKI » DARMOWA REJESTRACJA

  
Freiburger
11.05.2010 17:27:54
poziom 1



Grupa: Użytkownik

Lokalizacja: Świebodzice (Freiburg)

Posty: 35 #530725
Od: 2010-3-21
No to nie mam juz tematu jęzor wredny jęzor
  
Electra29.03.2024 10:15:44
poziom 5

oczka

Przejdz do góry stronyStrona: 1 / 1    strony: [1]

  << Pierwsza      < Poprzednia      Następna >     Ostatnia >>  

HOME » KULTURA » CIEKAWI LUDZIE

Aby pisac na forum musisz sie zalogować !!!

TestHub.pl - opinie, testy, oceny